Powrót do normy
-To twoje? Wszystko?
-Wszystko.
Mairin wpadła do jego pokoju, wraz z Chespie’m biegając od mebla do mebla i oglądając wszystko z zachwytem. Uśmiechając się, Alain podszedł do swojego starego biurka, kładąc jedyną mobilną chwilowo dłoń na krześle obrotowym. Jego spodnie nadal na nim wisiały, dokładnie jakby profesor zamknął jego pokój tak, jak chłopak go zostawił, by trwał nieruszony aż do jego powrotu.
-Ale wygodna!
Dziewczynka rzuciła się na wielką pufę, która leżała na dywanie pod oknem. Alain dostał ją na urodziny dawno temu od Sophie i Cosette, i od tego czasu była jego ulubionym miejscem do siedzenia z Lizą czy okazjonalnego drzemania między obowiązkami laboratoryjnymi. Jak na zawołanie, Liza wyskoczyła ze swojego pokeballa i prawie merdając ogonem, zaczęła mościć się dookoła dziewczynki. Ignorowała to, że była już o wiele za duża, żeby zmieścić się na pufie wraz z kimś innym.
Alain patrzył na nich, uśmiechając się lekko. Chyba powoli wracał do normalności, chociaż donośny śmiech Mairin utwierdzał go w fakcie, że niektóre drobne szczegóły mogą się jednak zmienić.
Nie żeby mu to jakoś specjalnie przeszkadzało.
Pamiątka
Wieża Pryzmatu jeszcze nie działała, choć wewnątrz większość sprzętów już funkcjonowała. Clemont chciał jak najszybciej wrócić do obowiązków Lidera Sali, a do tego potrzebował wieży sprawnej w stu procentach, dlatego od kilku dni pracował od bladego świtu do ciemnej nocy. Opłaciło mu się to – wieża była już prawie sprawna wewnątrz, dlatego pozwolił Bonnie wrócić do jej pokoju, który udostępnił jej rok wcześniej. W końcu dziewczynka uwielbiała pokemony, a gdzie jak nie w sali można spotkać ich całe krocie?
-Bonnie?
Clemont zapukał i uchylił i tak półotwarte drzwi do pokoju zawalonego ozdobami, lampkami, pluszakami i wszystkim, co pięcioletnia dziewczynka mogła zdefiniować jako „urocze” i „ładne”. Sama Bonnie siedziała na łóżku pochylona, smutno wpatrując się w pustą kieszeń w swojej torbie. Dedenne siedział obok niej, łapką klepiąc jej udo i mrucząc coś po swojemu.
-Hmmm…Clemont? Wybacz, chyba się zamyśliłam.
Bonnie się uśmiechnęła, ale był to wyjątkowo niepodobny do niej, smutny uśmiech. Jej brat westchnął, sam wysilił się na uśmiech i podszedł, szybko siadając na skraju łóżka.
-Potrzebujesz jakiejś pomocy?
Do pokoju przydreptał bardzo radosny Heliolisk, który jeszcze bardziej ucieszył się, gdy Bonnie pogłaskała jego nadstawioną główkę. Clemont popatrzył na jej twarz, pokiwał przecząco i powiedział.
-Mam coś dla ciebie. Mam nadzieję, że ci się spodoba.
Po tym dał jej małe pudełeczko, wstał i wyszedł, a Heliolisk pobiegł za nim. Bonnie odprowadziła go zaskoczonym spojrzeniem, by zaraz potem wrócić do pudełka, które Dedenne już prawie rozwiązał. Pomogła mu, usuwając sznurek i otwierając je. Gdy zobaczyła sam prezent, najpierw zachłysnęła się powietrzem, potem pociekły jej łzy, a na koniec uśmiechnęła się, mówiąc w eter.
-Clemont, jesteś najlepszym bratem na świecie.
Od tamtego wieczoru na półce obok łóżka Bonnie stoi lampka-Miętuś, która słysząc płacz właścicielki, świeci i wydaje dźwięki Zygarde’a.
Superbohater
Meyer jeszcze nigdy nie czuł się tak przygwożdżony wzrokiem własnych dzieci. Wreszcie, po wielu dniach naprawy zniszczonego miasta, powolnego powrotu do normy i leczenia ran, jego dzieci uparły się w rozwiązaniu pewnej specyficznej kwestii.
-To co tatku, powiesz nam, czemu latasz po mieście w gatkach ze spandexu?
Clemont zmierzył siostrę znad okularów, a Blaziken ojca, który do tej pory siedział na fotelu obok równie zbity, co jego trener, prychnął głośno, bezskutecznie starając się to zagłuszyć łapą. Meyer skarcił go za to wzrokiem. Mężczyzna westchnął i spojrzał na zawziętą buzię córki, uśmiechając się krzywo.
-No wiesz, Bonnie… Tak jakoś wyszło, że chciałem pomagać ludziom z naszego kochanego Lumiose…
-Ale po co ten spandex? I ta maska? Ale co ważniejsze…
Bonnie bez ostrzeżenia rzuciła się na Blazikena, tuląc się do jego piór z napuszonymi policzkami.
-Czemu ukrywałeś przed nami, że masz takiego słodziachnego, cieplutkiego Blazikena?
Ognisty pokemon jęknął, dając się wyprzytulać dziewczynce, w tle słysząc śmiech jej ojca i brata. Niestety Dedenne nie podzielał miłości swojej pani do niego, a że był z natury zazdrosny, od razu dał to po sobie poznać.
Mizianie to zdecydowanie ruch miły tylko z nazwy.
Tata – wersja niebieska
-No i już, powinno być dobrze.
Pielęgniarka uśmiechnęła się, podpierając się o biodra i patrząc z zadowoleniem na zmizerniałego chłopaka przed sobą. Właśnie skończyła opatrywać ramię Alaina, które po całym stresie związanym najpierw z ligą, a potem z walką o Kalos po prostu odmówiło posłuszeństwa. Nie żeby chłopak miał z tyłu głowy jeszcze to, że rwało go już od czasów Hoenn, ale to był tylko szczegół. W szpitalu więc zaraz się nim zajęli, co skończyło się obecną sytuacją: łóżkiem na izbie przyjęć i temblakiem.
-Zaraz wrócę, żeby zrobić ci zastrzyk z czymś na ból. Poczekaj tutaj. A właśnie…
Kobieta zatrzymała się wpół kroku, prawie wywijając piruet na pięcie. Chłopak, który mruknął jej na potwierdzenie, spojrzał na nią niezrozumiale.
-Twój tata czeka na zewnątrz, zawołać go tu?
Alain zaczerwienił się, opuszczając wzrok.
-Jak bardzo musi… Tylko, że to nie mój tata.
Tego ostatniego pielęgniarka już nie słyszała, bo zdążyła wyjść na korytarz. Niewiele minęło, gdy w drzwiach pojawił się profesor Sycamore.
-Hej, Alain.
-Hej.
Nie podniósł głowy nawet, gdy profesor usiadł obok. Zrobił to, gdy profesor złapał go za zdrową dłoń.
-Jak tam?
Alain szybko podniósł głowę, chcąc obrzucić się zarzutami pomocy zespołowi Flare w tej całej rozróbie. Nie czuł się w ogóle godny, żeby ktoś tak dobry, jak profesor przejmował się nim i był przy nim po tym, co chłopak zrobił. Chciał powiedzieć, żeby profesor wracał do domu, bo zasłużył na odpoczynek po tym wszystkim i przed wszystkimi obowiązkami, które na nim spoczywały.
Ale ten wydawał się tym nie przejmować. Jedno spojrzenie w jego stalowe oczy uświadomiło Alaina, że to nie czas i miejsce na zarzuty czy prośby o wybaczenie. Teraz najbardziej liczyło się to, żeby Al po prostu wrócił do domu razem z nim. Sycamore uśmiechnął się do niego.
-Ponoć ktoś tu ma dostać zastrzyk. Chyba lepiej będzie, jak ktoś będzie obok, skoro Liza śpi, co?
Chłopak spalił buraka, odwracając głowę.
-Ja…ja już wcale się nie boję igieł…
Mówiąc to, zacisnął jednocześnie palce na dłoni profesora. Augustine uśmiechnął się szerzej, widząc oczami wyobraźni kilkuletniego Alaina, który uciekał po szpitalu przed pielęgniarką ze szczepionką. Był jednak przy nim, gdy i tym razem prawie odleciał, widząc igłę strzykawki, którą przyniosła pielęgniarka.
Alain nie potrafił przyznać się ani do tego, że nadal się bał, ani do tego, że był o wiele spokojniejszy, gdy profesor, gdy tata, był obok.
Dwa lata mu tego brakowało.
Przyjaciółka od ciastek
Diantha był przybita. Nie tym, że miasto było zrujnowane. Nie tym, że ludzie i pokemony prawie poginęli przez tego rudego wariata. W końcu budynki można odnowić, a rany się goją.
Ale jej ulubione ciastka ze zrujnowanej cukierni same się nie upieką.
-Malvaaaa…
Reporterka prychnęła, czując jak Championka łapie się jej ramienia. Doskonale wiedziała, że Dia uwielbia ciasta z cukierni na Południowym Bulwarze, a która niestety została doszczętnie zniszczona przez jeden z tych paskudnych korzeni Zygarde’a. Zresztą widziała jej minę, gdy podeszły na miejsce, gdzie powinna być cukiernia, a jej tam nie było.
Diantha może i była na tyle silną kobietą i trenerką, żeby być Championem, ale w głębi duszy była też zwykłą dziewczyną. A każda dziewczyna ma swój własny sposób na walkę ze stresem, którego ostatnio im nie brakowało. Sposobem Dianthy były właśnie owe ciasta z Południowego Bulwaru. Były.
-Malva… I co ja teraz zrobię? Zaraz chyba wykituję…
Gardevoir Dianthy co prawda siedziała w swoim pokeballu, ale Malva mogła przysiąc, że słyszała jej zrezygnowane westchnięcie. W końcu niewiele osób i pokemonów znało tę stronę wielkiej mistrzyni.
-Dia, wiesz co?
Diantha podniosła wzrok, nadal trzymając ramię przyjaciółki.
-Mój dom przetrwał. A wczoraj byłam w tej cukierni…
Gdyby ktoś poza Malvą widział teraz oczy Dianthy, mógłby przysiąc, że widzi gwiazdki.
-Malva! Kocham cię!
Malva wystawiła język, poprawiając okulary. Tym razem miała wrażenie, że słyszy prychnięcie swojego Houndooma.
-Tia, wiem, że mnie kochasz, Dia.
W końcu jestem twoją przyjaciółką od ciastek.
In memoriam
-Znów tu przyszedłeś, Augie?
Stalowe oczy profesora zwróciły się na Dianthę, powoli zbliżającą się od strony Anistaru. Championka patrzyła na niego spokojnie, nie jak inni, którzy wcześniej znajdywali Augustine’a w tym miejscu.
-Tak jakoś wyszło.
Uczony uśmiechnął się krzywo, mając w głowie poprzednią osobę, która go tu znalazła i zwyzywała od najgorszych.
W końcu nie każdy normalny człowiek przychodzi złożyć kwiaty na miejscu śmierci kryminalisty.
-Wiesz, że ciała nie znaleźli, co nie?
Kobieta podeszła bliżej, patrząc w zapadlisko, w którymi zniknął Lysandre podczas ich walki o Kalos. Widziała kątem oka, że profesor pokiwał.
-Teoretycznie…
-Może tak będzie lepiej?
Augustine przerwał jej, patrząc smutno w ogromną dziurę pod nimi. Bezceremonialnie rzucił w nią bukiet świeżych kwiatów, wzdychając ciężko.
-Jako jego przyjaciel nic nie zrobiłem. Mogłem jakoś zareagować, pomóc, może naprowadzić… Ale nie zrobiłem nic. Czuję się jak życiowa porażka własnych rodziców.
Augustine odwrócił się, niepodobnie do siebie chowając dłonie do kieszeni spodni. Nagle poczuł cios z otwartej dłoni z tyłu swojej głowy, który zmusił go do jęknięcia z bólu. Obrzucił Championkę niezrozumiałym spojrzeniem.
Dia patrzyła na niego z krzywą miną, karcąc wzrokiem.
-Przestań się obwiniać o coś, na co nie miałeś większego wpływu. Lys nie miał równo pod sufitem. Przynajmniej nie we wszystkich aspektach.
Kobieta zrównała się z nim krokiem, dodając.
-Zresztą jak chcesz naprawić swoje „błędy”…
Poruszyła zgiętymi palcami, udając cudzysłów.
-…to przejmuj się żywymi, a nie umarlakami. Masz chyba kogoś do naprostowania w kwestiach społecznych, prawda braciszku? Szczególnie, że ta osoba została znacznie skrzywiona właśnie przez Lysandre’a?
Augustine patrzył na nią wielkimi oczami, po czym prychnął i uśmiechnął się, drapiąc się w tył głowy.
-Tak, tak. Chyba masz rację, Dia.
-Pff. Na bank mam rację, Augie.
Śmiejąc się nie wiedzieli, że w Lumiose Alain kichając, wywrócił się z krzesła.
Wakacje
-Nie wiem, jak mam wam wszystkim dziękować.
Diantha ukłoniła się zebranym w pomieszczeniu Liderom Sal Kalos. Mieli właśnie powoli rozjeżdżać się do swoich miast, ale Championka poprosiła jeszcze o krótkie spotkanie, żeby móc im podziękować za pomoc. Wulfric zaśmiał się donośnie, na co zawtórował mu Ramos.
-Co ty, Diantho, przecie taka nasza robota!
-Właśnie, moja droga. Przecież nie mogłaś zgarnąć chwały sama, prawda?
Obaj śmiali się donośnie, ignorując kobietę. Korrina uśmiechnęła się do niej przyjaźnie.
-Bądź co bądź mają rację, Kalos jest naszym wspólnym domem. Norma, że chcieliśmy pomóc.
Viola i Grant, którzy nie wiedząc czemu od walki nie odstępowali siebie na krok, pokiwali z aprobatą. Podobnie Valerie i Clemont, stojący z boku.
-Gdyby trzeba było, wszyscy pewnie chętnie zrobilibyśmy to ponownie.
Blondyn dodał, poprawiając okulary. Stojąca obok projektantka dorzuciła.
-Lepiej jednak, żeby to się już nie powtórzyło.
Wszyscy pokiwali żwawo, nadal ignorując żartujących w najlepsze Ramosa i Wulfrica. Lewitująca pod oknem Olympia odwróciła się do okna.
-Spokojnie, widziałabym, gdyby coś miałoby się stać.
Dia odetchnęła wewnątrz, zerkając na Malvę obok. Reporterka puściła jej oczko, podczas gdy jej charakterystyczny, podstępny uśmieszek nie schodził jej z twarzy. Liderzy powoli opuszczali pomieszczenie.
-Co nie zmienia faktu, że widziałam, że twoja kariera jako Championki nie będzie trwać wiecznie, Diantho.
Mówiąc to, Olympia powoli podleciała do aktorki, uśmiechając się delikatnie. Po tym „wyszła”, pozostawiając Dię i Malvę samą.
Kobiety wymieniły spojrzenia, by po upewnieniu się, że są same, zacząć piszczeć z radości.
-Koniec championowania!
-Koniec elitowania!
Obie złapały się za dłonie, uśmiechając się jak dzieci, które dostały od mamy kilka pokedolarów na słodycze. Obie, tańcząc, powiedziały.
-A to oznacza… WAKACJE!
Olympia prychnęła, słysząc radosne krzyki z pokoju.
Lubiła przekazywać dobre wieści.
Praca popłaca
-Wróciłem.
Clemont smętnie przekroczył próg, rzucając bezceremonialnie plecak na podłogę. Zsunął buty ze stóp, podpierając się ściany. Mimo zmęczenia, uśmiechnął się, widząc szczęśliwego Ampharosa i słysząc głos ojca.
-Chodź do kuchni, kolacja gotowa!
Blondyn poprawił okulary, klepiąc drugą dłonią łepek elektrycznego pokemona i powoli skierował się do kuchni. Zastał w niej siostrę, stojącą na taborecie przy blacie kuchennym i ojca, który ubrany w fartuch gotował wraz z nią. Widząc syna, Meyer uśmiechnął się szeroko.
-Jak tam, Clemont? Głodny?
-Bardziej zmęczony.
Usiadł przy stole, prawie kładąc się na nim. Blaziken, który rozstawiał naczynia zmierzył go wzrokiem, ale w końcu postawił jego talerz obok jego głowy. Widocznie Clemont zaburzył mu zamysł nakrycia stołu.
-Ale chyba zadowolony, prawda, braciszku?
Bonnie wyrosła obok niego, nakładając mu solidną porcję jego ulubionego gulaszu. Zachichotała, widząc iskierki radości w oczach brata. Clemont uśmiechnął się do niej, a potem do ojca, gdy usiedli do stołu, łapiąc za sztućce.
-Bardzo zadowolony.
Wszyscy spojrzeli przez okno, za którym na tle ciemniejącego nieba Wieża Pryzmatu lśniła jasnym blaskiem. Jak to się mówi, kto do roboty, to i do jedzenia.
Rawr
Pomimo unieruchomienia lewego ramienia, Alain aktywnie starał się pomagać w laboratorium. Raz, pracy było mnóstwo, bo po ratowaniu Kalos Centra Pokemon nie nadążały z leczeniem pokemonów, które automatycznie kończyły u nich w labie. Dwa, chłopak czuł się winny wobec profesora, który dbał o niego na każdym kroku. Dlatego też starał się właśnie sortować górę dokumentów, która niepostrzeżenie wyrosła na biurku naukowca, chcąc pomóc w każdy możliwy dla chłopaka sposób.
-Rawr.
Błękitnooki uśmiechnął się, nawet nie podnosząc głowy.
-Cześć Gabby.
Garchomp wyszczerzyła się, klapiąc stopami po dywanie. Podeszła do chłopaka i spojrzała mu w oczy.
-Rawrrr…
-Spokojnie, nic mi nie jest. Profesor dał mi leki, więc mogę teraz trochę pomóc chociaż z tymi papierami.
Chłopak pomachał plikiem kartek, które potem odłożył do jednego z kilku kartonów. Smoczyca popatrzyła, ale czując się obserwowana, odwróciła się. Napotkała wzrok Mairin, która uśmiechnęła się do niej.
-Rawr!
Gabby zaryczała, na co dziewczyna skoczyła, przez przypadek zrzucając z sofy swojego Chespie’ego.
-Nie bój się, ona się tylko przywitała, bo nie zauważyła cię wcześniej.
Alain rzucił, zerkając na kolejne pisma.
-Alain, miałeś może w dłoni dokument ze sklepu z Placu Magenta? Ten o Furfrou ze złamaniem…
-Rawr?
Augustine, który wszedł do pokoju uśmiechnął się znad kubka kawy.
-Tak, tego, tego, Gabrielle. Już się lepiej czuje.
Mairin patrzyła na profesora, który zaczął rozmawiać ze swoim asystentem, jednocześnie płynnie odpowiadając Gabby. Wymieniła zaskoczone spojrzenie z Chespie’m.
Profesor i Al po prostu rozmawiali z Garchomp, która nadal łypała okiem na siedzącego przy biurku chłopaka.
-Raaawr.
Gabby złapała twarz Alaina w szpony, ale tak delikatnie, że wyglądało to jakby ciocia patrzyła na bratanka z obawą po tym, jak ten poobijał się podczas zabawy na dworze.
-Rawrrrr…
-Wiem, Gabby, ale Alain uparł się, że chce pomóc, prawda?
-Tak, wszytko gra, więc mogę trochę pomagać, ale proszę Gabby, puść mnie…
Wyglądając jak Dedenne z okrągłymi policzkami ściśniętymi szponami, Alain w końcu zdołał się wydostać z uścisku smoka, mierząc ją wzrokiem.
-Rawr!
Do pokoju weszła Charizard Alaina, która przywitała się praktycznie identycznie, jak Gabby. Obie zaczęły szczebiotać po swojemu, szczerząc kły do siebie. Profesor popatrzył na nie, słuchając i śmiejąc się, bo Alain zaczął przybierać barwę pomidora, by w końcu wybuchnąć.
-Gabby! Liza! Błagam was, przestańcie!
Mairin zrobiła zeza, gdy smoczyce (tak, według niej Liza była smokiem, chociaż nie była smokiem), objęły chłopaka, który jedną ręką nie bardzo mógł się bronić. W końcu nakrył dłonią twarz, starając się ukryć zażenowanie. Augustine zaśmiał się, czochrając go po głowie, słysząc kolejne „rawr” i kiwając Gabrielle w odpowiedzi. Mairin pomrugała intensywnie.
Najwidoczniej dla niektórych „rawr” wyrażało znacznie więcej, niż tylko smoczy ryk.
Dorobek życia
Siebold miał łzy w oczach. Stał przed czymś, co było niegdyś jego ukochaną restauracją. Obiektem, który stanowił spełnienie jego marzeń, szczyt osiągnięć, dorobek całego życia. Stojący obok niego Blastoise zerkał na niego kątem oka, nie wiedząc, czy ma go pocieszać, czy zostawić w spokoju. W końcu wiedział lepiej niż ktokolwiek, że mistrz kuchni potrafił od łez momentalnie przeskoczyć do napadu szału.
-Sieboldzie, niezmiernie mi przykro…
Wikstrom obok niego już płakał, smarkając w chusteczkę. Aegislash za nim z zamkniętym okiem podawał mu kolejne serwetki, mając ich w zapasie całe pudełko.
Siebold zmierzył kompana, nie rozumiejąc, czemu ten ryczy, skoro to jego knajpa została zrównana z ziemią. Pokiwał przecząco, wchodząc do ruin restauracji.
Ze wszystkiego zachowało się trochę przyrządów kuchennych, niewielka część zapasów i, o dziwo, toaleta. Siebold westchnął, zwieszając głowę. Zgliszcza.
-Nic to, przyjacielu mój! Trzeba wziąć los w swoje ręce raz jeszcze!
Wikstrom rzucając chusteczkę w eter, wypiął dumnie pierś, biorąc głęboki oddech. Kucharz zmierzył go wzrokiem, a rycerz klepnął przyjaciela w plecy. A że krzepy mu nie brakowało, Siebold na kilka chwil stracił dech. Uzbrojony mężczyzna kontynuował jednak, nie zważając na zadyszkę towarzysza.
-Był to w końcu tylko lokal! Prawdziwy dorobek masz w swoim umyśle! Wszak jesteś mistrzem kuchni!
Blastoise i Aegislash mruknęły mu na potwierdzenie, patrząc na prostującego się powoli szefa kuchni. Siebold odetchnął, znów patrząc na resztki murów. Zazgrzytał zębami, podpierając boki rękami.
-Rację masz, sir Wikstromie! To dokonania zawodowe cenić winienem, nie górę cegieł i kafli!
-Zacne słowa wypowiadasz, towarzyszu mój! Czas, byś podniósł się z kolan i wziął na powrót do pracy, a wnet odbudujesz swój przybytek!
O ile początkowo pokemonom członków Elitarnej Czwórki podobała się ich zawziętość, o tyle teraz krzywiły się, słysząc kolejne doniosłe, ale i ckliwe teksty z ust swoich trenerów.
Stojące na ulicy Malva i Diantha zmierzyły wzrokiem swoich kolegów, potem siebie, żeby w końcu westchnąć zrezygnowane. Malva złapała Dię za rękaw i pociągnęła ulicą.
-Co złego, to nie my. Nie znamy ich. Nie ma opcji. Wik uruchomił Sieba, jak Arceusa kocham…
Odprowadzał ich histeryczny śmiech rycerza i kucharza, którzy w podniosłej atmosferze swych słów zapomnieli o całym świecie.
Babcia Drasna i krzyczący smok
Mairin miała bardzo proste zadanie. Dostała listę potrzebnych rzeczy, a że Al był zajęty, dostała misję samodzielnego zrobienia zakupów w sklepie w Alei Wiosennej. I nawet je już zrobiła, ale zanim wyszła ze sklepu, wraz z resztą klientów została dosłownie sprowadzona do parkietu.
Do sklepu wpadł wystraszony Noibat, który krzykiem powalił wszystkich w lokalu.
-Hej, maluszku, zgubiłeś się? Chodź, pomożemy ci!
Mairin podniosła wzrok, aby napotkać długi ryjek i dziwne, złote oczy. Automatycznie krzyknęła, jednocześnie ze swoim Chespinem, który owinął swoje pnącza dookoła niej.
-Hej, Dragalge, czyżbyś znalazł kogoś znajomego?
Zza pokemona, który okazał się być dość wyrośniętym Dragalge, wyjrzała starsza pani z rozbrajającym uśmiechem, przyciskająca do piersi zapłakanego Noibata.
-O, ty jesteś tą dziewczynką od syna Augustine’a! Widzieliśmy cię w telewizji, kochana!
Kobieta w brązowej sukience wyciągnęła dłoń do dziewczynki i pomogła jej stanąć na nogi. Gdy ta sprawdziła, czy jej Chespie jest cały i zebrała rozsypane zakupy, spojrzała na uśmiechniętą trenerkę.
-Dziękuję pani…
-Drasna, kochaniutka. Mój Dragalge nie chciał cię wystraszyć, wybacz mu proszę.
Jak na zawołanie smok obok wydał z siebie trąbko-podobny głos, nieco opuszczając głowę. Dziewczynka machnęła ręką, patrząc z zaciekawieniem na Noibata.
-Spokojnie, nic mi nie jest. Bardziej martwię się o tego malca. Wie pani, skąd się tu wziął?
Drasna spojrzała z czułością na nietoperza, który odruchowo wczepił pazurki w jej sukienkę. Pogłaskała go kciukiem po tyle główki.
-Pewnie się zgubił, biedactwo. Część Noibatów i Noivernów mieszkała tu, w Lumiose, ale przez zniszczenia budynków ostatnio wiele grup zostało porozdzielanych. Zgaduję, że ten tutaj też zgubił swoją grupę.
Noibat zajęczał, kiwając głową. Patrzył załzawionymi oczkami na kobietę, która pochyliła się i pocałowała go między uszami.
-Spokojnie, babcia Drasna ci pomoże.
-Mogę też pójść? Chciałabym zobaczyć Noiverna z bliska!
Mairin zapytała, wywołując jęk przerażenia u swojego pokemona.
-Chodź, kochanie, jeżeli nie boisz się takich wielkich smoków. Chociaż będąc w laboratorium Augustine’a chyba masz z nimi częsty kontakt, co?
Dziewczynka pokiwała energicznie, ruszając za uśmiechniętą Drasną. Idąc ulicą, żywo rozmawiały o smokach, które ich otaczały.
Przez następną godzinę szukały grupy Noibata w miejscach, które według Drasny były częstymi kryjówkami tych pokemonów. Znalazły co prawda kilka mniejszych grup Noibatów, ale nie była to rodzina ich zguby. A sama zguba powoli traciła podratowany przez pomoc Drasny humor, znów zalewając się łzami.
-Hej, nie płacz. Znajdziemy ich, prędzej czy póź…
Przerwał jej huk, towarzyszący lądowaniu pokemona o sporej masie. Drogę zagrodził im bardzo duży Noivern, który widząc Noibata w ramionach Drasny zawył donośnie. Dźwięk jego ryku zmiótł kwiaty ze stoiska obok Mairin, czapkę dziewczynki oraz wzniecił taki wielki kurz z ulicy, że praktycznie oślepił wszystkich dookoła.
Ale nie Drasnę i jej partnera, który wyrósł między nią, a Noivernem.
-Spokojnie, Dragalge. Przecież nie mamy złych zamiarów.
Brunetka minęła partnera, który zrezygnowany westchnął. Uważał, że jego towarzyszka była niereformowalna jeżeli chodzi o ocenianie potencjalnego poziomu zagrożenia.
Noivern patrzył na zbliżającą się Drasnę, widocznie zdenerwowany. Ta jednak zdawał się nic nie robić z jego ostrzegawczego powarkiwania, z uśmiechem zbliżając się do niego i wyciągając Noibata w jego stronę.
-To twój maluszek, prawda?
Noibat zaczął trzepotać skrzydełkami z radości, podlatując do większego smoka i siadając mu na ramieniu. Ten widząc jednak jego łzy, nie wytrzymał i zaatakował Bumwybuchem.
I może Mairin by nawet krzyknęła, gdyby nie fakt, że Drasna w ostatniej chwili złapała pysk Noiverna i szarpnęła w dół, zamykając go, przez co smok dosłownie strzelił sobie sam w gardło.
Mairin pomrugała intensywnie, a Chespie obok ze szczęką na ziemi jęknął w podziwie.
-No wiesz co? Ktoś, kto pomaga twojemu dziecku nie zasługuje na taki niegrzeczny atak, nie sądzisz?
Drasna skarciła smoka wzrokiem. Noivern zaskoczony rykoszetem popatrzył na nią, mrucząc coś pod nosem i pokasłując trochę. Można było odczuć, że smok czuje się zażenowany.
-No już, zabieraj swojego małego Noibata, bardzo się wystraszył. I pamiętaj by być grzeczniejszy!
Drasna odeszła, machając im. Noibat zadowolony machał do niej skrzydełkiem, a Dragalge jęknął, kiwając głową zrezygnowany.
Od tego dnia Mairin wiedziała, że w Lumiose jest babcia, która potrafi nawet największego smoka całkowicie zawstydzić jednym prostym ruchem. I która była najmilszą starszą panią, stawiającą najlepsze lody w mieście nawet całkowicie obcym dzieciakom.
W woli wyjaśnienia:
Liza, Elizabeth = Charizard Alaina, kobieta
Gabby, Gabrielle = Garchomp profesora, także kobieta
Profesor Sycamore i Diantha to rodzeństwo
Alain nie jest synem profesora, ale obaj traktują siebie nawzajem jak ojciec z synem, zresztą każdy dookoła to widzi, a oni nie potrafią się do tego przed sobą przyznać.
🙂
Tekst bardzo fajny, ale zastanawiam się jak ta babcia powstrzymała Bumwybuch, skoro Noivern, wykonując ten ruch, atakuje uszami a nie paszczą.
Kurde dłuższego się nie dało? :-DDDDD
Nie kuś :3
akurat to może być zwrot grzecznościowy gdyż w grze po jej pokonaniu zwraca się ona w kierunku głównej postaci my dear (mój drogi/moja droga).
Biorąc pod uwagę, że wobec Sycamore’a zawsze używa tego zwrotu, a wobec gracza dopiero pod koniec gry, może coś znaczyć. Pomijając już to, że, przynajmniej według mnie, są nieco podobni, co też może świadczyć o ich pokrewieństwie. Jest to niemniej jednak, jak już wspominałam, moja interpretacja.
Ciekawe teksty tylko nie wiem skąd wziąłeś to że Diantha i profesor Sycamore są rodzeństwem(ani w grach oraz w anime nie było o tym mowy).
Fakt, nie jest potwierdzone, ale mylisz się, że nie było tym mowy. W grze pod koniec rozgrywki Diantha mówiąc o Sycamorze zwraca się “mój kochany Augustine”, co może oznaczać, że albo jest jej rodziną albo ukochanym (Informacja o tej ciekawostce jest zamieszczona w moim tekście o Championach). Jako że jest to moja interpretacja Kalos, uznałam ich za rodzeństwo. 🙂